Do utraty tchu i zmysłów

Recenzja spektaklu dyplomowego studentów i studentek AST w Krakowie pt. ,,Czyż nie dobija się koni?” w reż. Wojtka Rodaka, na podstawie powieści Horace’a McCoya.

Nie poganiaj mnie bo tracę oddech
Nie poganiaj mnie bo gubię rytm.

– Maanam

Oglądanie teleturniejów jest przyjemnością wybitnie pasożytniczą. Kosztem występujących w nich osób, możemy jako widzowie przeżyć dreszczyk emocji, w bezpiecznych warunkach odczuwamy napięcie jakie kryje się po tej drugiej stronie. Ale co tak naprawdę dzieje się w głowach, ciałach i duszach uczestników, wystawionych na niemal nieustanną inwigilację? Spektakl ,,Czyż nie dobija się koni?” w reż. Wojtka Rodaka (scen. Jacek Niemiec, Zuzanna Pytel, Wojtek Rodak) skupiając swoją akcję na telewizyjnym maratonie tanecznym, wciąga widza w mroczny świat, w którym tylko z pozoru determinacja pozwala przezwyciężyć wszystkie przeciwności.      

Zdjęcie ze spektaklu ,,Czyż nie dobija się koni?” w AST Kraków
Fot. Grzegorz Piotrowski

Watki kompetytywne, mają w sobie coś wdzięcznego jeśli chodzi o prowadzenie narracji. Fabuła toczy się wtedy w oparciu o relacje bohaterów, ich osobiste rozterki i wzajemne interakcje. Trudno wyobrazić sobie lepszy materiał na zrealizowanie w ramach spektaklu dyplomowego. Dzięki temu niemal natychmiast wciągnąłem się w wybraną formułę spektaklu. Już od samego początku czułem, że przebywam między bohaterami, miedzy innymi dlatego, że widownia została umieszczona wzdłuż trzech ścian sceny im. Jerzego Treli, zatem wydarzenia wydają się mieć miejsce zdecydowanie bliżej widza, szklana ściana, jest tą konstrukcją automatycznie przełamana, dlatego, że obserwując aktorów widzimy jednocześnie innych widzów po drugiej stronie sceny, którzy stają się częścią spektaklu, podobnie jak my, siedzący po tej stronie jesteśmy częścią spektaklu dla pozostałych.

Taka budowa sceny wymusza minimalizm w zakresie scenografii. W przypadku omawianego spektaklu nie stanowi to problemu, ponieważ skromna scenografia współgra z tematyką spektaklu. Zasłonięte srebrną folią drzwi, przysadziste gładkie kolumny, imitujące ogrom sali balowej, taneczny parkiet i zawieszony nad nim, niczym miecz Damoklesa, ogromny neon z napisem ,,Rave to the grave”. To w zasadzie wszystko co istotne w scenografii projektu Marty Szypulskiej, której subtelność tym bardziej podkreśla wyjątkowe kostiumy, z jednej strony prowokacyjne, z drugiej bardzo silnie powiązane z rysem charakterologicznym bohaterów. W scenografii pojawia się również jeden ważny szczegół, mianowicie zegar, który nadaje realności upływowi czasu. Zabieg, który bywa stosowany w teatrze często, tutaj sprawdza się wyśmienicie.

Akcja spektaklu podzielona jest na trzy płaszczyzny, bohaterów możemy obserwować ,,na wizji”, w przerwach pomiędzy poszczególnymi wejściami antenowymi (tutaj dzieje się lwia część akcji), oraz w garderobach, do których widzowie mają dostęp za pośrednictwem umieszczonych w nich kamer przekazujących obraz na żywo. Wyraźny podział przestrzeni i charakteru scen działa zdecydowanie na korzyść czytelności spektaklu.

Dodatkowo zwrócę uwagę jeszcze na kolorystykę, w zasadzie wszystkie kostiumy utrzymane są w czerni i czerwieni, z rozjaśniającymi elementami srebra. Na tym tle gra świateł (wyreżyserowana przez Katarzynę Pawelec) miała niesłychane pole do popisu, i to zarówno w budowaniu tła, jak i oświetleniu aktorów. Wielokrotnie, np. w bardziej dynamicznych scenach tańca (choreografia Wojciech Rybicki), światła wyrywały aktorów z dostępnej przestrzeni, tworząc iluzję zawieszenia w pustce, lub w innych przypadkach rozlewały się po całej scenie w tajemniczych błękitach, od którego to światła włosy aktorek były ,,mokre’’ a podłoga zmieniała się w taflę zamarzniętego nocą jeziora, trzeszczącą pod stopami nieostrożnych, żądnych wrażeń nastolatków.

Zdjęcie ze spektaklu ,,Czyż nie dobija się koni?”
Fot. Grzegorz Piotrowski

Jakich bohaterów wprowadzają twórcy spektaklu na ten niepewny grunt, w walce o nagrodę w konkursie? Zapoznanie się z tą dziewiątką było czymś naprawdę intrygującym. Na pierwszy ogień wysuwa się Oliwia Zajdler, w roli Alice, instagramowej nowinki, z potencjałem na superstar. Aktorce udało się zbudować dwoistość tej postaci, z jednej strony pozornie pewnej siebie i aroganckiej, z drugiej pełnej wahań, wątpliwości, rys i… namiętności. Bohaterka w jednej chwili przeżywa intymne zbliżenie, a w drugiej okrutnie kończy współpracę z partnerem scenicznym. Zajdler utrzymuje konwencję bohaterki zmagającej się ze światem stawianych przed nią oczekiwań, autentycznie i konsekwentnie ukazując bezwzględność okupioną kosztem emocjonalnym. Była to kreacja wielopoziomowa i naprawdę interesująca.

Scenicznym partnerem, a także przyjacielem Alice, jest homoseksualny Joel – w tej roli Samuel Drobisz, przed którym postawiono jedno z najciekawszych, ale także najbardziej wymagających zadań aktorskich. Zmagający się z narkomanią, odrzucony przez przyjaciółkę, zatraca się w spirali samozniszczenia. Samuel Drobisz wykreował bohatera świadomego swojego marnego losu, a przez to głęboko tragicznego. Utrzymanie sarkastycznego charakteru, podszytego emocjonalnym rozedrganiem i narkomańskim głodem było wyzwaniem, któremu Drobisz sprostał w całej rozciągłości.

Kolejny sceniczny duet to Robert (Piotr Tuleja) i Gloria (Oliwia Durczak). Ta dwójka bohaterów jest ze sobą najsilniej związana na przestrzeni spektaklu, jednocześnie posiadając całkiem sporo indywidualnej przestrzeni. Robert, to młody reżyser filmowy przed debiutem. Pragnienie rozpoczęcia kariery filmowej, jest w pierwszej chwili główną osią budowy tej postaci, wraz z uczuciem jakie zawisło między nim a Glorią. Dopiero później, złożoność tej postaci zaczyna przyjmować kolejne płaszczyzny i dąży do zupełnej zmiany w celu jaki przyświeca bohaterowi. Piotr Tuleja w tej postaci zawarł rodzaj artystycznej tęsknoty, ale też świetnie operował wątkiem braku doświadczenia swojego bohatera, rzuconego w bezwzględny świat w którym liczy się tylko to co widać w obiektywie kamery.

Z kolei Gloria, grana przez Oliwię Durczak, to aspirująca modelka i aktorka. W zamyśle twórców mroczniejsza wersja Alice, o dużo bardziej skomplikowanej osobowości i postawiona przed dużo większymi życiowymi wyzwaniami. Tę postać Oliwa Durczak zbudowała w oparciu o takie emocje jak gniew, zazdrość, zawiść, bezradność i wreszcie rezygnację. Mieszanka bardzo niebezpieczna, ale w tym przypadku niezwykle celna. Wykreowana bohaterka zawiera kolejne kompromisy, przekracza własne granice, traci kolejne cząstki siebie, aż na koniec nie zostaje prawie nic. To jedna z dwóch postaci w tym spektaklu, które mają bardzo darwinowską konstrukcję – przystosować się by przetrwać. Jednakże, co świetnie ukazała gra aktorska, każda przemiana ma swoją cenę, aż wreszcie cena jest zbyt wielka by móc ją zapłacić. Takie kreacje są ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy pragną szukać szczęścia w showbiznesie, a ta wyśmienita rola nawet mnie przyprawia o ciarki.

Drugą stronę showbiznesowego medalu w tym spektaklu reprezentuje prowadzący program Rocky (Błażej Szymański). Bohater prezentujący czystą bezwzględność. Postać tak autentycznie fałszywa, pozbawiona współczucia i wyposażona w zdolność do manipulacji. Lekki, głęboki głos aktora, podsuwający niby przyjazne rady, wykorzystujący każdą chwilę słabości, celowo igra z widzem. Aktorska samoświadomość Szymańskiego naprawdę pozwala ulec iluzji przyjaznego konferansjera, który w garderobie staje się oprawcą, mistrzem telewizyjnej tortury, w której bohaterowie sami chcą tkwić.

No właśnie, chcą? A może nie maja innego wyboru? W sytuacji bez wyjścia postawieni są Ruby (Karolina Baster) i James (Julian Boduszek) – młode małżeństwo oczekujące dziecka. Program ma być sposobem na rozwiązanie ich problemów finansowych. Determinacja jednak to zdecydowanie nie wszystko. W tym duecie Julian Boduszek, przekazuje wszystkie wątpliwości jakie mogą się pojawić na nowej drodze życia, a także jak bardzo gorzki może być smak porażki. Z kolei Karolina Baster dźwiga w swojej postaci ciężar odpowiedzialności za nowe życie, a także niepewność co do tego już istniejącego w osobie jej partnera. Wątek poruszający zarówno w kreacji wspólnej, jak i indywidualnej.

Dwie najbardziej problematyczne w ocenie kreacje pozostawiłem na koniec.

Zdjęcie ze spektaklu ,,Czyż nie dobija się koni?”
Fot. Grzegorz Piotrowski

Marcin Mróz w roli Mario, częściowo zbudował postać posiadającą głębię fabularną, która powinna budzić sympatię, wiązać widza z bohaterem na płaszczyźnie emocjonalnego zrozumienia. Jednakże, niejako na przekór, idzie w kierunku darwinowskim, tylko że w tym przypadku jest to zupełnie niewiarygodne, a przez to wydaje się być sztuczne. Nie pomaga też agresywny styl gry i sztywne ruchy. Kreacja ta w mojej opinii wymaga jeszcze poszukania równowagi i emocjonalnego łącznika z wrażliwością widowni, których niestety zabrakło.

Drugą problematyczną postacią jest Lilian, która w kreacji Wiktorii Bylinki, całkowicie nie pasująca do swojego fabularnego rysu. Postać ta powinna być przepełniona buntem, niezrozumieniem i balansowaniem pomiędzy współczuciem a agresją. Zamiast tego jest nijaka, zbudowana bez konsekwencji, a poza tym jej fabularny los nie ma w sobie ani iskry czegoś, co mogłoby zaciekawić. Ta kreacja jest też przykładem szerszego problemu, który dotyka wiele spektakli dyplomowych. Mianowicie brak należytej przestrzeni dla ukazania umiejętności aktorskich. Czasem wręcz bywa to sprowadzone do absurdów, które potem można obserwować podczas Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Nagminnie zdarzają się dyplomanci, których rola sprowadza się do głosu w chórze. Wynika to z różnych okoliczności, każdy przypadek ma swoje indywidualne uzasadnienie, jednak nie sposób nie wspominać o tym przy okazji kolejnej premiery spektaklu dyplomowego, w którym to zagadnienie się pojawia.

Te dwie postaci mają udział w jeszcze jednym odstręczającym mnie jako widza elemencie spektaklu. Mianowicie w zakończeniu. Na skali postaci jakie mają okazję przewinąć się w tej opowieści, dwie ostatnie są najmniej interesujące. Jako widza los Lilian i Mario zupełnie mnie nie obchodzi. Mimo to finałowa scena została oparta o te właśnie postaci. Rozkłada to na łopatki całą dramaturgię zakończenia, które już niemal miało swoje doskonałe domknięcie, przez finał wątku postaci otwierających spektakl tj. Glorii i Roberta. Po tej scenie wyświetlonej w formie nagrania napięcie spadło, silna emocja zaczyna się w widzu zakorzeniać, ale jeszcze otrzymujemy jeden dodatkowy, konfudujący segment. Z przykrością stwierdzam, że ta dodatkowa scena nieco zepsuła mi doświadczenie kulminacji.

Podsumowując jednak, spektakl ten naprawdę jest warto obejrzenia, zarówno dla stylu w jakim prowadzona jest fabuła, przekazu jak i gry aktorskiej na wysokim poziomie jakiego należy bez wątpienia oczekiwać po AST w Krakowie.

Mateusz Leon Rychlak

P.S. W formie anegdotki dodam, że piszący te słowa miał okazję również wystąpić w spektaklu jako  Przypadkowy widz, jednakże oświadczam, że nie miało to najmniejszego wpływu na niezależność oceny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *